Państwa zachodnie najwyraźniej obawiając się „populistów” przyjęły strategię gospodarczą odmienną od tej znanej z czasów kryzysu sprzed prawie dwunastu lat. Skupiają się więc na zachowaniu miejsc pracy poprzez podtrzymanie popytu, a więc decydują się na dofinansowanie wynagrodzeń dla pracowników. W tym samym czasie rząd Mateusza Morawieckiego zadbał głównie o interesy sektora finansowego oraz de facto przerzucił koszty kryzysu na pracowników.

Trzeba uczciwie przyznać, że praktycznie wszystkie państwa poruszają się na nieznanym im terenie. Poprzednie międzynarodowe kryzysy, które miały miejsce już w warunkach gospodarki rynkowej, były przede wszystkim następstwem sytuacji na giełdzie albo też w sektorze ropy naftowej. Teraz mamy do czynienia z przypadkiem ogólnoświatowej epidemii, a więc sytuacji przestoju gospodarczego spowodowanego odizolowaniem ludzi w domach. Nie można jednak zapominać, że to także będzie mieć przełożenie na rynki finansowe, które szczególnie na początku pandemii koronawirusa odnotowały straty.

Popyt w Europie…

Bez względu na powyższe uwarunkowania zachodnie rządy postawiły na utrzymanie popytu. Być może w przypadku Hiszpanii dojdzie nawet w tej kwestii do przełomu. Lewicowy rząd Pedro Sancheza rozpoczął bowiem pracę nad wprowadzeniem gwarantowanego dochodu podstawowego. Na początek miałby on objąć Hiszpanów w dobie obecnego kryzysu, ale władze w Madrycie w przypadku sukcesu tego rozwiązania nie wykluczają jego wdrożenia na stałe. Tym samym zdobywająca w ostatnich latach dużą popularność teoria stałaby się praktyką.

Na razie to jednak tylko przypuszczenia, zaś wpierw Hiszpanie chcą przeprowadzić test poprzez program pilotażowy. Rozwiązania już wdrożone na Półwyspie Iberyjskim to natomiast zakaz zwalniania pracowników w czasie pandemii, choć objął on jedynie osoby zatrudnione na umowach o pracę. Władze nie zapomniały jednak o zwolnionych pracownikach na umowach czasowych, dlatego każdy z nich ma otrzymać subsydium w wysokości 440 euro miesięcznie.

Praktycznie wszystkie państwa zdecydowały się na odroczenie zapłaty podatków czy kosztów związanych z zatrudnieniem pracowników. Spora część z nich zdecydowała się dodatkowo na dopłaty do wynagrodzeń, oczywiście jeśli przedsiębiorstwa utrzymają miejsca pracy do których otrzymają dofinansowanie. Sam stopień partycypacji państwa w pensjach jest mocno zróżnicowany, a jego górnym progiem jest najczęściej wysokość średniego wynagrodzenia. Tym samym Dania dopłaci do 75 proc. średniej pensji, Wielka Brytania blisko 80 proc. do poziomu 80 proc., z kolei Austria nawet do 80 proc. dwukrotności średniej krajowej.

…i w Ameryce

Nacisk na walkę z kryzysem gospodarczym poprzez utrzymanie wynagrodzeń na możliwie najwyższym poziomie jest nie tylko cechą Europy Zachodniej. Na podobny krok zdecydował się amerykański prezydent Donald Trump. Jak wiemy doskonale, wszelkiego rodzaju wydatki budżetowe (chyba że na biznesy najbogatszych Amerykanów) są w Stanach Zjednoczonych szybko bombardowane przez polityczny, biznesowy i medialny establishment. Trump zdecydował się jednak, co ciekawsze praktycznie bez żadnego sprzeciwu, wpompować w gospodarkę prawie dwa biliony dolarów.

Spora część tego pakietu trafi do rąk własnych pracowników i bezrobotnych, stąd dla tych drugich przeznaczono około 250 miliardów dolarów. Trump chce między innymi wysłać każdemu Amerykaninowi czek na 1,2 tysiąca dolarów plus pół tysiąca na dziecko. Pomoc w tej postaci uzależniona jest od dochodów. Steven Mnuchin, sekretarz skarbu USA, słusznie zauważył bowiem, że rząd nie musi wysyłać czeki milionerom. Stąd bezpośrednio żadnych pieniędzy nie otrzymają osoby, których dochód brutto przekracza 99 tysięcy dolarów rocznie.

To jednak nie oznacza ograniczenia pomocy finansowej jedynie do najgorzej sytuowanych obywateli Stanów Zjednoczonych. Pakiet stymulacyjny dla tamtejszej gospodarki zakłada między innymi wsparcie dla małej i średniej przedsiębiorczości. Przybiorą one głównie formę nisko oprocentowanych pożyczek, które zostaną częściowo umorzone. W ten sposób Biały Dom chce zapewnić płynność finansową amerykańskich przedsiębiorstw przynajmniej przez osiem tygodni. Trump myśli już jednak o sytuacji po epidemii, dlatego chce też przeforsować pakiet dwóch miliardów dolarów na mające napędzać gospodarkę projekty infrastrukturalne.

Ochłapy 

Na razie bezrobocie za oceanem jest najwyższe od czasu zakończenia II wojny światowej i każdego tygodnia bije kolejne rekordy. Amerykańskiej głowie państwa udało się jednak poprawić nieco nastroje wśród inwestorów. Od około półtora tygodnia indeksy na amerykańskiej giełdzie zaczęły rosnąć, ponieważ operujący na niej finansiści ponownie zaczęli inwestować. Według doniesień mediów mają oni skupiać się głównie na pozytywnych informacjach, stąd widoczne jest przywrócenie równowagi na rynkach obligacji i akcji.

Czy nam się to podoba czy nie, rynki finansowe są niestety podstawą obecnego systemu, dlatego od nich w ogromnej mierze będzie zależeć wychodzenie światowej gospodarki z obecnego kryzysu. Widać więc wyraźnie, że działania nastawione na przynajmniej częściowe utrzymanie popytu są też doceniane przez giełdowych inwestorów. Najwyraźniej nie rozumie tego rząd Morawieckiego, którego „Tarcza antykryzysowa” wydaje się być ponurym żartem. Oczywiście trudno oczekiwać wydawania kwot dorównujących ekonomicznym potęgom pokroju USA, ale Prawo i Sprawiedliwość postanowiło pójść w zupełnie przeciwną stronę.

Zamiast utrzymania miejsc pracy Morawiecki skupił się na przerzucaniu kosztów kryzysu na pracowników, nie dając dużych nadziei na utrzymanie konsumpcji na przynajmniej częściowym poziomie. W przypadku dopłat do wynagrodzeń rządzący zaproponowali jedynie dopłaty w wysokości 40 proc. do wysokości średniej krajowej. Drugą część tej kwoty mają dorzucić przedsiębiorcy, natomiast „wkładem” pracownika będzie obniżenie jego uposażenia o pozostałe 20 proc. Oczywiście pieniądze otrzymają tylko te firmy, które zdecydują się na utrzymanie zatrudnienia. Można więc się spodziewać, że spora część przedsiębiorstw nie skorzysta z tej oferty.

Niewolnictwo powraca

Z pewnością firmy działające w Polsce z zadowoleniem skorzystają z dużo korzystniejszego dla nich prezentu od władzy. Jest nim mianowicie przykręcenie śruby pracownikom. Pierwsza wersja „Tarczy” podpisana przez prezydenta Andrzeja Dudę przewiduje bowiem zredukowanie czasu na odpoczynek. Dotychczas Kodeks pracy zakładał, że zatrudniony musi mieć przynajmniej 11 godzin nieprzerwanego odpoczynku na dobę. Nowelizacja przepisów redukuje ten czas do zaledwie 8 godzin. To jednak nie koniec. Minister Jadwiga Emilewicz przygotowała „ulepszenie” rządowych planów, które przewiduje, że to pracodawca będzie mógł wskazać pracownikowi miejsce w jakim ten będzie odpoczywał.

Trudno wytłumaczyć, dlaczego pracownicy mają mieć wydłużony czas pracy, gdy eksperci zapowiadają następstwa pandemii w postaci recesji i masowego bezrobocia. Wiadomo jednak, że Polacy przez dłuższy czas mogą odczuwać skutki braku pracy. Po pierwsze z powodu obecnych obostrzeń już załamała się konsumpcja, a brak dopłat do pensji i możliwość wydłużenia okresu rozliczeniowego czasu pracy do 12 miesięcy obniży ją już po zakończeniu pandemii. Po drugie na rynku pracy dalej będzie obecna konkurencja w postaci imigrantów, których pozwolenia na prace zostały automatycznie wydłużone.

W najgorszej sytuacji znajdą się osoby zwalniane z pracy, wykonujące ją wcześniej na podstawie umowy zlecenie lub o dzieło, a także na samozatrudnieniu. Dla nich rządzący nie przygotowali absolutnie niczego. Co prawda Emilewicz przebąkuje o możliwości podniesienia zasiłku dla bezrobotnych, ale nie wspomina już o problemie kryteriów, które należy spełnić, aby móc go w ogóle pobierać. Tymczasem w chwili obecnej z tej pomocy korzysta zaledwie kilkanaście procent osób pozostających bez pracy. Wbrew twierdzeniom rodzimych turboliberałów jego otrzymanie zależne jest od spełnienia mocno wyśrubowanych norm.

Szczególnie zmartwiony kryzysem nie jest polski sektor finansowy. Rząd zabezpieczył jego przyszłość kwotą blisko 71 miliardów złotych, bo właśnie tyle z 212 miliardów składających się na „Tarczę antykryzysową” mają otrzymać koledzy Morawieckiego z branży. Bezpośrednim impulsem popytowym będzie więc tylko 31 miliardów, o ile oczywiście wszyscy przedsiębiorcy skorzystają ze wspomnianego wcześniej mechanizmu. Tym samym rządzący zdecydowali się na powtórzenie błędów zachodnich rządów sprzed dwunastu lat, gdy skupiły się one właśnie na dopłacaniu branży finansowej. Z i tak mocno przereklamowanym „dobrobytem” możemy się już więc pożegnać.

M.

Zobacz również: