Zbliżająca się rocznica Poznańskiego Czerwca jest doskonałą okazją, aby przybliżyć szerszej publiczności chyba mało znany w Polsce film, opowiadający o Powstaniu węgierskim 1956 roku, na które wydarzenia poznańskie miały niezaprzeczalny i niebagatelny wpływ. Wypadałoby zaznaczyć, że tytuł „1956: Wolność i miłość” jest – dla odmiany – dość wiernym tłumaczeniem oryginału. Jednak przetłumaczony sprawia wrażenie nieco zbyt deskryptywnego i pozbawionego wyobraźni, więc trzeba postawić go w pewnym kontekście. Jest to fraza zaczerpnięta z wiersza Petőfiego Sándora, węgierskiego poety i rewolucjonisty walczącego o niepodległość. Być może jest to błahostka, aczkolwiek pokazuje również podejście do roku 1956 samych Węgrów, którzy silnie ten zryw utożsamiają z niepodległościową walką okresu Wiosny Ludów. Do polskiej dystrybucji, w wersji z lektorem, film wprowadziła firma Vivarto.

Fabuła dotyczy oczywiście Powstania węgierskiego, jednak nie jest to absolutnie jedyny, czy nawet wiodący wątek. Nie uświadczymy tu scen gabinetowych, w których politycy radzą, co zrobić z krnąbrnymi masami podburzanymi przez „faszystowską reakcję”, nie przeniesiemy się do Moskwy, by wysłuchiwać narad czerwonych carów, ani nawet nie będziemy się zagłębiać w problemy dręczące sumienia pośledniejszego szczebla komunistycznych funkcjonariuszy. Piszę o tym w ten nieco przewrotny i kpiarski sposób z jednego, ale ważnego względu – polska kinematografia, zwłaszcza jeśli chodzi o produkcje wysokobudżetowe, nie potrafi się wyrwać z tego schematu. U Madziarów cała historia zostaje nam przedstawiona z perspektywy zwykłych ludzi, którzy zmuszeni są egzystować w trudnych czasach, mają swoje marzenia i aspiracje, więc to właśnie na nich koncentruje się akcja, a sam zryw stanowi jedynie wyraziste tło. Scenarzyści (pięcioro!) poradzili sobie z tym doskonale, co w zasadzie nie powinno dziwić, gdyż znalazł się wśród nich Joe Eszterhas odpowiedzialny m.in. za kasowy hit Nagi Instynkt. Informacje są dawkowane równomiernie w dialogach, nie potrzeba tu wypełniaczy, oderwanych od, z braku lepszego określenia, poziomu ulicy gadających głów rozprawiających, co prawda o wydarzeniach ważnych, jednak mających wpływ na życia naszych bohaterów niezależnie od tego czy widz zostanie wytrącony z głównej narracji takim wtrętem, czy też nie. W naszym kinie panuje niestety tendencja odwrotna, to postacie są tłem dla ważnego wydarzenia historycznego, które polscy reżyserowie starają się przedstawić jak najbardziej kompletnie z uwzględnieniem każdej możliwej grupy społecznej. A to z kolei prowadzi do daleko idących uproszczeń powodowanych ograniczeniami związanymi z formą.

Głównym bohaterem filmu jest Karcsi Szabó, czołowy zawodnik węgierskiej reprezentacji narodowej w piłce wodnej, wzorowany na postaci autentycznego reprezentanta Węgier – Ervina Zádora. Ten ostatni zasłynął uczestnictwem w „Krwi w wodzie”, niezwykle brutalnym meczu między reprezentacjami Węgier i ZSRS, rozegranym na Igrzyskach Olimpijskich w Melbourne zaraz po upadku powstania. Również i te wydarzenia zostały przedstawione w scenach finałowych filmu. Karcsi początkowo sprawia wrażenie względnie sympatycznego, ale jednak sybaryty, który własny interes i karierę sportową przedkłada wysoko ponad dobro narodowe. W toku filmu jego postawa ulega znacznej przemianie, głównie za sprawą bardzo idealistycznie podchodzącej do swojej działalności studentki, Viki Falk. Jak można się spodziewać, jest ona również obiektem zainteresowań głównego bohatera, ale nijak nie da się sprowadzić jej roli do ozdobnika. To twarda, choć zarazem także naiwna bojowniczka, nie stroniąca od broni palnej i ognia bitwy. Viki jest w pełni ukształtowaną postacią z czającymi się w przeszłości traumatycznymi przeżyciami, które ukształtowały jej postawę wobec komunistycznej władzy. Zdecydowanie odróżnia ją to od większości wymachujących bronią kobiet, do których przyzwyczaiło nas amerykańskie kino. Poza tą parą film zarysowuje przynajmniej kilkanaście postaci drugo i trzecioplanowych, z których żadna nie wydaje się zbędna, czy wprowadzona do fabuły na siłę. Największą sympatię poczułem chyba do dziadka Karcsiego, zapiekłego antykomunisty, który w kilku prostych słowach potrafi przekonać wnuka do swojej postawy – „czasem trzeba oddać, chociaż mówią, że nie wolno”. Do tej listy dodałbym także „bohatera zbiorowego”, czyli węgierskie społeczeństwo, którego nastroje również przedstawiono w bardzo subtelny, ale i efektywny sposób. Ponownie z mojej strony chapeau bas dla scenarzystów i pani reżyser za tak perfekcyjne zrównoważenie w prowadzeniu akcji.

Aktorsko „1956: Wolność i miłość” stoi na przyzwoitym poziomie, aktorzy odgrywający głównych bohaterów nie prezentują może powalających umiejętności, ale nie można też powiedzieć, że zawodzą. Określiłbym odgrywanie ról w większości przypadków jako adekwatne. Protagonista, ze swoim wywołującym mieszaninę irytacji i rozbawienia uśmiechem, idealnie sprawdza się w roli cwanego podrywacza, a wraz z ewolucją postaci ten zawadiacki wyraz coraz rzadziej gości na jego twarzy. Nie wiem czy było to zamierzone, czy też niejako wymuszone biegiem akcji, ale jako detal kreujący na ekranie charakter przedstawianej postaci sprawdza się naprawdę dobrze. Jeśli miałbym wytknąć poważne potknięcia w obsadzie, to wskazałbym na dzieci, ale jak wiadomo nikt w przemyśle filmowym nie garnie się do pracy z nieletnimi i zwierzętami.

W odmętach internetu można wygrzebać informację, jakoby budżet tej produkcji wyniósł około 10 milionów euro. Dla porównania, jeden z najdroższych polskich filmów, czyli „1920: Bitwa Warszawska”, mógł się pochwalić nakładem środków o ¼ niższym. W przeciwieństwie jednak do większości naszych produkcji, tu doskonale widać jak tę sumę zagospodarowano. Uwagę przykuwa, może nie najbardziej skomplikowana pod względem technicznym, ale wyglądająca oszałamiająco scena na zaciemnionym placu Bema w Budapeszcie, na którym zebrani manifestanci podpalają gazety i dokumenty tworząc prowizoryczne pochodnie. Ujęcie z lotu ptaka (prawdopodobnie wspomagane komputerową animacją) niezwykle sugestywnie oddaje atmosferę momentu, któremu w morzu ognistych punktów na tle placu towarzyszyły okrzyki tłumu. Praca kamery, tak w scenach walk ulicznych, jak i dialogów jest dynamiczna i nie nuży statycznymi ujęciami, zaś kadry w pierwszej części filmu pozwalają cieszyć oko pięknem zabytkowych uliczek Budapesztu. Walki w mieście okraszono poważną dawką wybuchów, a dramatyczne sceny strzelanin i pościgów nie ustępują niczym produkcjom „Fabryki Snów”. Bywają także nadspodziewanie realistyczne i krwawe. Musiałem włożyć niemało wysiłku, by znaleźć coś, co zdradzałoby wyraźnie ograniczenia budżetowe – bodaj jedną z niewielu takich sceny jest ostrzał miasta przez czołgi. Widać wyraźnie, że stoją one gdzieś na polu, podczas gdy akcja dzieje się w ciasnych uliczkach miasta. Taki jednostkowy przypadek w żaden sposób nie psuje odbioru filmu, zwłaszcza że scen walk z czołgami w Budapeszcie mamy pod dostatkiem.

„1956: Wolność i Miłość” jest doskonale wyważonym filmem, w którym dynamiczna akcja z rozwojem postaci egzystują w perfekcyjnej harmonii. Żadna część nie przytłacza tej drugiej, ani nie deprecjonuje jej znaczenia. Dwugodzinny epos o narodowym dramacie Węgrów z całą pewnością oddaje godny hołd uczestnikom tamtych wydarzeń, a kunsztownie skonstruowana historia kreśląca tło wydarzeń oraz sceny batalistyczne nakręcone na światowym poziomie, zapewniają widzom niezwykłe i dramatyczne widowisko. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że doczekamy się filmu o ważnych dla Polaków wydarzeniach, który aspirowałby do poziomu produkcji naszych bratanków.

OWL