Wyniki były „zaskakujące”. Okazało się bowiem, że ci, dla których masowa imigracja i multikulturalizm oraz promowanie tych zjawisk są kluczowym elementem programów politycznych, sami nie chcą brać udziału w tym społecznym eksperymencie, jakiemu poddawane są społeczeństwa zachodniej Europy. Potępiając przypadki niechęci wobec imigrantów i promując „społeczeństwo otwarte”, politycy wolą zamieszkiwać wolne od imigrantów, monokulturowe osiedla i dzielnice.
Dziennikarze gazety pytali sztokholmskich polityków lewicy, dla których łączenie spraw społeczno-gospodarczych z tematem masowej imigracji jest tematem tabu, czy zdecydowaliby się na życie w sąsiedztwie imigrantów, na dzielnicach skolonizowanych przez przybyszy spoza Europy. Autor artykułu, Per Wirten, stwierdza, że sytuacja ta jest „demokratycznym problemem”. Podkreśla, że większość Szwedów, którzy mogą sobie pozwolić na mieszkanie w monokulturowych dzielnicach, z własnej woli nie chce mieszkać na osiedlach opanowanych przez imigrantów. Dlaczego więc politycy mieliby być tu wyjątkiem?
Lewicowy dziennikarz Wirten ubolewa nad faktem niedawania przez polityków „dobrego przykładu”, jednak optymistycznie stwierdza, że „nadal w dzielnicach imigranckich mieszka więcej polityków socjaldemokratycznych niż burżuazyjnych”. Tych jednak i tak nie ma zbyt wielu. Pytani przez dziennikarza politcy, którzy deklarują swoje poparcie dla multikulturalizmu i „integracji”, jako miejsce zamieszkania wybierają jednak ośrodki miejskie, gdzie nie sposób uświadczyć imigranckich mas.
Wirten przyznaje, że imigranckie przedmieścia Sztokhomu mają „złą reputację”, próbuje jednak przekonać czytelników, że jest ona niezasłużona. Wszczynane przez imigrantów zamieszki, płonące samochody, obrzucanie kamieniami ambulansów i straży pożarnej, wysoka przestępczość według Wirtena nie są powodami „złej reputacji” imigrankich przedmieść. Ale dlaczego politycy mieliby chcieć mieszkac na osiedlach bardziej przypominających Strefę Gazy niż Szwecję? Według niektórych lewicowych publicystów, niechęć do życia w takich miejscach może obrócić sie przeciwko nim jako dowód ich „rasizmu”.
Profesor geografii kulturowej z uniwerystetu Uppsala, Irene Molina, mówi, że nie dziwią ją preferencje mieszkaniowe polityków, którzy wybierają spokojniejsze i wolne od imigrantów miejsca. Politycy promujący „wzbogacanie kultur” poprzez masową imigrację nie mają styczności z codziennymi problemami społeczności żyjących w sąsiedztwie imigrantów. Wirten twierdzi, że jest to problem, który powinien być szerzej dyskutowany. Jednak w lewicowej publicystyce faktyczne powody, dla których Sztokholm i inne miasta są etnicznie posegregowane (porażka polityki imigracyjnej i integracyjnej) są skrzętnie pomijane. Wskazanie na niepowodzenie integracji i winę samych społeczności imigranckich jest wręcz niedpouszczalne i automatycznie oznaczone etykietą „rasizmu i uprzedzeń”.