Wyjęcie z tak zwanej sejmowej zamrażarki projektu zaostrzającego prawo aborcyjne dało krótkie paliwo do działalności polskim feministkom, które ostatnio jakby nieco ucichły. Tradycyjnie posiłkowały się one tym samym zestawem argumentów, już w samej nazwie swojej akcji sugerując rzekome piekło jakiemu na co dzień mają być poddawane kobiety w naszym kraju.
Trudno nie zauważyć, że w mediach nieco jakby mniej prof. Magdaleny Środy, a tylko nieco więcej totalnie zakręconych feministek pokroju Sylwii Spurek czy Mai Staśko. Obie nie są raczej zbyt dobrą wizytówką swojego własnego ruchu, co oczywiście nie powinno szczególnie martwić. Zwłaszcza występy cyrkowe Spurek, podejmującej różne tematy charakterystyczne dla najbardziej zideologizowanej części lewicy, wydają się autokompromitować tutejszy ruch feministyczny. Nie wspominając już o działalności Staśko i aktywistek spoza głównego nurtu samozwańczych obrończyń praw kobiet. To właśnie one sieją tak zwany ferment w swoim własnym środowisku, oskarżając o molestowanie przedstawicieli lewicowo-liberalnego salonu.
Projekt zgłoszony przez ruchy pro-life dał więc nowe paliwo feministkom, które przez kilka dni ponowne miały swoje pięć minut. W ich trakcie nikt nie zadawał więc zbędnych pytań dotyczących rozliczeń w ich własnym środowisku. Gdy gra się na emocjach często w ogóle nie padają zresztą żadne pytania, co można było zauważyć podczas ostatniego dużego „Ogólnopolskiego Strajku Kobiet”. Kto jeszcze pamięta, że na jesieni 2016 roku feministki wraz ze wspierającymi je mediami zmobilizowały wiele zwykłych kobiet, które były po prostu zmanipulowane? Szefowe tego ruchu wmówiły bowiem Polkom, że projekt rozpatrywany wówczas przez Sejm przewiduje zakaz badań prenatalnych czy wprowadza kary za poronienie.
Teraz wspomniane środowiska także podpierały się kłamstwami, chociaż w porównaniu do tamtej sytuacji dużo mniejszymi. Niewielu osobom będzie chciało się przecież sprawdzić, czy rzeczywiście projekt zmian w prawie aborcyjnym został zgłoszony przez Prawo i Sprawiedliwość, czy też przez obywatelską inicjatywę ustawodawczą. Tak naprawdę nie ma to większego znaczenia, przy czym nabiera go z kolei typowa dla feministek propaganda towarzysząca podobnym wydarzeniom. Jak zawsze pod przykrywką walki o prawa kobiet forsowano określoną „agendę ideologiczną”.
Abstrahując już od faktu, że organizatorki „Ogólnopolskiego Strajku Kobiet” są zwolenniczkami zniesienia tak zwanego kompromisu aborcyjnego na rzecz pełnej legalizacji aborcji, to przedstawicielki ruchu feministycznego starały się sugerować brak praw kobiet w naszym kraju. Przykładem może być wypowiedź lewicowej posłanki Agnieszki Dziemianowicz-Bąk, która udzieliła wywiadu najmocniej wspierającemu podobne protesty kwartalnikowi „Krytyka Polityczna”. Sugerowała ona mianowicie, że projekt firmowany przez ruchy pro-life ma na celu ograniczenie „i tak już mocno zubożonych praw pracowników, mniejszości czy kobiet”.
Posłanka Lewicy nie doprecyzowała o jakie „zubożenie” chodzi, choć jej wypowiedź jasno sugeruje, że nie ma jedynie na myśli samej kwestii aborcji. W ten sposób organizatorki akcji prowadzonej w internecie pod hasłem „Piekła kobiet” starają się tworzyć wydumane problemy. Jak bowiem wygląda w Polsce ograniczanie praw kobiet? Czy emanacją takiego stanu rzeczy są wprowadzone przez prawo parytety płciowe na listach wyborczych? Może symbolem prześladowań kobiet było pełnienie funkcji premiera przez Ewę Kopacz i Beatę Szydło? A może marszałek Elżbieta Witek i wicepremier Jadwiga Emilewicz pełnią swoje funkcje za karę? Swoją drogą ciekawe, że to nie Lewica wystawiła kobietę jako swojego kandydata na prezydenta, bo woli promować rozchwianego emocjonalnie homoseksualistę…
Polityczna kariera wielu kobiet pokazuje jasno, że kobiety posiadają prawa jedynie na papierze. Feministki starają się więc używać innych argumentów, które poza samym „restrykcyjnym” prawem aborcyjnym sprowadzają się najczęściej do kwestii przemocy oraz braku równości w zarobkach. Co ciekawe łączą one podobną retorykę z powoływaniem się na osławiony „cywilizowany” Zachód. Problem polega jednak na tym, że także i tutaj nie mają zbyt wielu rzetelnych argumentów.
Weźmy choćby przykład różnic w zarobkach kobiet i mężczyzn. Ogółem pod względem prawa pracy tylko sześć państw na świecie, według ubiegłorocznych danych Banku Światowego, traktuje w taki sam sposób obie płcie. Jeśli chodzi o różnice w zarobkach znajdujemy się w czołówce państw Unii Europejskiej, niestety nie w taki sposób w jaki chciałyby to przedstawić feministki. Godzinowe stawki kobiet i mężczyzn różnią się więc w Polsce o 7,2 proc. Pod tym względem sytuacja wygląda lepiej tylko w czterech innych państwach. Sama średnia unijna wynosi 16 proc. zaś powyżej niej plasują się między innymi kraje Zachodu – Niemcy, Wielka Brytania (badania pochodzą z 2017 roku), Austria, Finlandia i Portugalia. Co ciekawe na drugim miejscu w całej Europie znajdują się Czechy, które zapewniają „prawa kobiet” w postaci możliwości usunięcia ciąży.
Polscy mężczyźni na tle „cywilizowanej” Europy nie organizują też „piekła kobiet” w postaci przemocy domowej. Takie przypadki, jak wszędzie, oczywiście się zdarzają, lecz nie na taką skalę jak widzą to feministki. W UE znajdujemy się pod tym względem na szarym końcu w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Zupełnie inaczej jest w paru krajach zachodnioeuropejskich. Państwa pokroju Danii, Finlandii, Francji czy Wielkiej Brytanii są liderami pod względem liczby przypadków przemocy fizycznej i seksualnej wobec kobiet.
To oczywiście nie jedyne dane, które nie pasują do feministycznej narracji na temat Polski. Chodzi zwłaszcza o liczby dotyczące ilości kobiet na stanowiskach kierowniczych. Przykłady przedstawicielek płci pięknej w polityce nie są bowiem odosobnione. Ogółem w naszym kraju 35 proc. wyższej kadry kierowniczej to kobiety, z kolei tylko 10 proc. wszystkich przedsiębiorstw w ogóle nie zatrudnia ich na ważniejszych stanowiskach. Pod tym pierwszym względem Polska jest europejskim liderem razem z Irlandią i Niemcami, zaś średnia dla całej UE wynosi pod tym względem 28 proc. Jeśli chodzi o najwyższe kierownicze stanowisko jesteśmy tylko o jeden punkt procentowy gorsi od przeciętnej dla państw europejskich.
W tym kontekście warto zauważyć, że sektor publiczny nie ma większego wpływu na traktowanie kobiet w pracy. Według danych Głównego Urzędu Statystycznego więcej przedstawicielek płci żeńskiej pracuje w sektorze prywatnym (66 proc.) niż publicznym (34 proc.). Nie zmienia to faktu, że właśnie w tym drugim istnieją najsilniej sfeminizowane zawody. Tymczasem nie słychać żadnych głosów o konieczności wprowadzenia parytetów dla mężczyzn wśród dyrektorów szkół, nauczycieli, pielęgniarek czy pracowników pomocy społecznej.
Sytuacja w Polsce nie jest oczywiście idealna, ale w niektórych aspektach jest ona jeszcze gorsza w tak wielbionych przez liberalne i lewicowe feministki państwach zachodnioeuropejskich. Można więc zauważyć, że samozwańcze środowiska kobiece dobierają fakty tylko pod swoje zideologizowane tezy, mogąc pod tym względem liczyć na wydatną propagandową pomoc ze strony największych mediów. W tym kontekście należy jednak wystrzegać się radykalizacji w drugą stronę. Mizoginia reprezentowana zwłaszcza przez sporą część „prawdziwej prawicy” jest, jak to mawia młodzież, rakiem mózgu porównywalnym do feministycznego fanatyzmu.
M.