Od wielu lat polska kinematografia nie wyprodukowała filmu, który można by z czystym sumieniem określić jako potencjalny kasowy hit. Potężna kampania marketingowa, towarzyszący obchodom 70. rocznicy Powstania Warszawskiego przedpremierowy pokaz na Stadionie Narodowym, niebagatelny jak na krajowe warunki budżet i bardzo „amerykańskie” zwiastuny – to wszystko pozwoliło „Miastu 44” podbić polskie kina i przyciągnąć publiczność zdecydowanie większą niż amerykańskie hity pokroju „Strażników Galaktyki”. Ucichły szybko pojękiwania malkontentów, jakoby Polacy umieli się jedynie babrać w historii i kręcić ckliwe, martyrologiczne gnioty. Zresztą, nie da się ukryć, że tematyka II wojny światowej będzie jeszcze w polskim filmie obecna długo. Przecież również w tym roku sukcesem, chociaż oczywiście nie na taką skalę, okazała się adaptacja „Kamieni na szaniec”, a w telewizji kolejny sezon tasiemcowatego „Czasu Honoru” wciąż przyciąga widzów. Film Jana Komasy miał być jednak inny. Miało być nowocześnie i młodzieżowo, a trudny temat Powstania Warszawskiego postanowiono oblec we współczesną teledyskową poetykę, do której zdążyło przywyknąć pokolenie wychowane na MTV (w czasach, gdy stacja ta faktycznie emitowała jeszcze muzykę). Reżyserowi z całą pewnością udało się te założenia osiągnąć, chociaż nie zawsze z korzyścią dla spójności całej produkcji.
Historia, którą serwuje nam Komasa, to klasyczny trójkąt miłosny na tle dramatycznych wydarzeń wojennych. Niestety, taka charakterystyka w zasadzie mogłaby wystarczyć za całe streszczenie fabuły. Mamy tu oczywiście bohaterów, czyli Stefana, Biedronkę i Kamę, jednak widzowi niezwykle trudno się z nimi identyfikować. Już w „Sali samobójców” Komasa dał się poznać jako scenarzysta mający słabość do kreowania antybohaterów. Niekoniecznie ludzi złych, ale zdecydowanie takich, których lubić się za bardzo nie da. Stefan nie jest, co prawda, rozwrzeszczanym mięczakiem w rodzaju Dominika z „Sali…”, jest za to protagonistą zupełnie biernym, ciągniętym w różne strony przez kolejne kobiety pojawiające się w jego życiu. Najpierw matkę – histeryczną i załamaną po śmierci zabitego w kampanii wrześniowej męża, następnie przez należącą do konspiracji Kamę, a wreszcie przez ślepo zakochaną Biedronkę. Ta ostatnia zresztą zmuszona jest go taszczyć za sobą w sposób zupełnie dosłowny, ponieważ po głębokiej traumie Stefan przez większą część drugiego aktu zostaje zredukowany do roli niemego balastu. Pisząc tę postać, wyraźnie próbowano uciec od polskiego etosu bohatera, jednak wprowadzenie Stefana, który i tak w całym filmie podejmuje może jedną świadomą decyzję, dodatkowo w stan niemal katatoniczny, to zabieg co najmniej dyskusyjny.
Nie tylko Stefan może drażnić. Biedronka, świetnie zagrana przez niezwykłej urody Zofię Wichłacz, ze swoim oportunizmem i egoizmem, także działa widzowi na nerwy. Kumulującą się niechęć zdaje się zresztą werbalizować w pewnym momencie Kama, bodaj najbardziej „przystępna” z całej trójki, odsądzając ją od czci i wiary. Ta ucieczka od jakiegokolwiek bohaterstwa byłaby zrozumiała i bardziej akceptowalna, gdyby nie tak piekielnie irytujący główni bohaterowie. Zdecydowanie ciekawsze od nich są postacie drugoplanowe, zarówno wśród cywili, jak i młodych powstańców. To właśnie wszystko, co dzieje się wokół głównych bohaterów stanowi o atrakcyjności tego filmu. Drugi plan pokazuje pełen przekrój postaw ludzkich. Są ludzie podli wykorzystujący sytuację dla swoich celów, są karni żołnierze, jest młodzież zmuszona skonfrontować swoje romantycznie wyobrażenie o walce z krwawą i brutalną rzeczywistością. Nawet wyjątkowo kontrowersyjne sceny, jak próba gwałtu na Biedronce przez AK-owskiego oficera wydającego przepustki, czy Polak mordujący z rozpaczy rannego Niemca w szpitalu są bardziej akceptowalne od dojmującej nijakości snujących się z kąta w kąt głównych bohaterów.
Na tym jednak nie koniec problemów ze scenariuszem. Napisany na podstawie wspomnień powstańców i powstający 8 lat, sprawia wrażenie epizodycznego, w którym protagoniści rzucani są z jednej sceny do kolejnej, a właściwie z jednej traumy w inną. Tu rozstrzelanie, tam martwe dzieci, zaraz urwana ręka i deszcz krwi spowodowany wybuchem czołgu pułapki. Brakuje ciągłości, czy chociażby jakiegoś kontekstu czasu. Z drugiej jednak strony oddaje to może w pewien sposób chaos towarzyszący samemu Powstaniu, a uczucie zagubienia dręczące widzów jest tym w jakiś sposób usprawiedliwione.
W przeciwieństwie do fabuły, oczekiwania związane ze stroną wizualną filmu zostały niemal w pełni wypełnione. Film jest nakręcony, i piszę to bez żadnej przesady, pięknie. Niezwykle nasycona i skontrastowana kolorystyka od razu rzuca się w oczy, scenografie – zarówno te zbudowane, jak i naniesione komputerowo – wyglądają na ogół świetnie. Pierwsze sceny filmu, pokazujące ulice dawnej Warszawy, muszą budzić tęsknotę za tym miastem nie mniejszą niż animacja „Warszawa 1935”. Całość sugeruje naprawdę sprawne i przemyślane wykorzystanie budżetu. Wielką wagę przywiązano do realiów epoki, kostiumów, pojazdów czy fryzur. Tego ogromu pracy nie sposób nie docenić. Gdy dwa lata temu pisałem na łamach Autonoma recenzję „1956: Wolność i miłość” wyraziłem nadzieję, że doczekam filmu o ważnych dla nas wydarzeniach, który dorównywałby walorami węgierskiej produkcji. Dość powiedzieć, że doczekałem się, nawet jeśli chodzi głównie o stronę wizualną.
„Miasto 44” jest bardzo dynamiczne, a jeśli miałbym określić je jednym słowem, to wybrałbym „intensywne”. Montaż, muzyka, prowadzenie akcji, praca kamery nie pozwalają usiedzieć spokojnie w kinowym fotelu. Brutalność, bezkompromisowa przemoc i groza Powstania wylewają się wręcz z ekranu przyduszając widza i nie pozwalając odetchnąć. To, co nie udało się zupełnie od strony fabularnej, całkowicie powiodło się od strony wizualnej. Natłok bodźców może powodować jakiegoś rodzaju przeładowanie sensoryczne, aczkolwiek zważywszy na tematykę filmu, byłoby to całkiem na miejscu. Pośród kilku naprawdę niezwykłych scen z pewnością można wyróżnić przedzieranie się kanałami ze zrujnowanego Starego Miasta do Śródmieścia oraz samo wyjście z włazu. Dysonans pomiędzy szaleństwem i destrukcją walk na Starym Mieście, a toczącym się w Śródmieściu zupełnie normalnym życiem został pokazany może niezbyt subtelnie, ale na pewno zapada w pamięć. W zasadzie każda scena starć z Niemcami to temat na osobny akapit pełen zachwytów nad rozplanowaniem kadrów, pirotechniką i efektami specjalnymi. Nadciągający czołg budzi grozę, zezwierzęceni dirlewangerowcy odrazę, szturm na obsadzony przez Niemców budynek ekscytację.
Komasa postanowił także sięgnąć po wyjątkowo ryzykowne filmowe klisze. Zastosował w kilku momentach zwolnienie akcji z wysuniętą na pierwszy plan dźwiękowy piosenką. Taki zabieg należy stosować ostrożnie, bo efektowność od tandety dzieli tu wyjątkowo cieniutka linia. Komasa się niestety o tę linię potknął, wyrżnął na ziemię i zadzwonił zębami o krawężnik. Ucieczka przed niemieckim ostrzałem pod „Dziwny jest ten świat” Niemena, kłótnia domowa przy „I Don’t Want To Set The World On Fire” zespołu Ink Spots, pocałunek i „bullet time”, a może scena erotyczna wymieszana ze szturmem na pozycje wroga w rytm dubstepu? Nie, „pane rezyseze”, to tak nie powinno wyglądać. Ponownie, od strony technicznej nic im, może poza przekombinowaniem, zarzucić nie można, ale koncepcyjnie są to wyjątkowo słabe wstawki budzące zamiast emocji uśmiech politowania.
W całym tym natłoku wrażeń nie można zapomnieć o aktorach i tu mocny ukłon w stronę reżysera, który postawił na twarze nieznane, w znacznej mierze debiutantów. Znowu sięgnął tutaj do amerykańskiego sposobu kręcenia filmów, ponieważ dobrano dziarskich chłopców i piękne dziewczyny, jak wspomnianą wcześniej Zofię Wichłacz, czy grającą Kamę Annę Próchniak. Brak doświadczenia oznacza nierzadko nie najlepsze zdolności aktorskie, ale większość młodych aktorów poradziła sobie całkiem znośnie. W pamięć zapadł mi zwłaszcza odgrywany przez Antoniego Królikowskiego „Beksa”, którego z powodzeniem w latach swojej młodości mógłby zagrać Wojciech Malajkat.
Spodziewałem się, że „Miasto 44” będzie pewnego rodzaju odzwierciedleniem współczesnego wyobrażenia o Powstaniu, które zdaje się pokutować w części społeczeństwa. Miał na to wpływ m.in. ów „amerykański” dobór aktorów. Piękni i młodzi szli walczyć o wolność i pięknie ginąć za ojczyznę. Gloria victis i tak dalej. Komasa nie wdawał się jednak w politykę historyczną, a przynajmniej nie robił tego sposób nachalny. Bodaj jedyną subtelnością w filmie jest właśnie przedstawienie współczesnego komentarza na temat Powstania, który pojawia się gdzieś w tle pośród głosów mieszkańców Warszawy. Postawę głównych bohaterów, zwłaszcza Stefana i Biedronki, można poczytać jako próbę odbrązowienia przedstawienia powstańca. Być może gdyby nie były to postaci tak marnie napisane, udałoby się taki przekaz wyłowić z natłoku bodźców. W ostatecznej formie nie przebija się on raczej do świadomości widza bardziej niż to, że ludzie po prostu są miotani wiatrem historii. Dłuższe zastanowienie się nad filmem jako całością przynosi refleksję, że jest to nie tyle zapis faktycznego przebiegu Powstania Warszawskiego, co raczej wyobrażenie albo wspomnienie o utrwalonej w zbiorowej świadomości traumie. Stąd pewne przerysowanie, nieco komiksowa stylistyka i ogólny chaos. Przy przyjęciu takiej optyki, część tych absurdalnych scen mogłaby nawet znaleźć jakieś (marne) usprawiedliwienie dla swojego istnienia.
Jan Komasa pokazał, że w Polsce da się nakręcić efektowny film, który w zestawieniu z najlepszymi światowymi produkcjami nie ma się czego wstydzić. Jest to zarazem produkcja bardzo dla Polaka nieprzyjemna, bo bez jedwabnych rękawiczek obchodząca się z tematem Powstania Warszawskiego, dając pewne wyobrażenie o potwornych realiach zrywu. Świadczyć mogą o tym reakcje powstańców, którzy po seansie opowiadali, że atmosfera i brutalność zostały oddane dość wiernie, ale zaznaczali także, że to, co Komasa ewidentnie kierował do młodego widza, czyli przeklinanie, seks i frywolność, miejsca zwyczajnie nie miały, bo nie było na to czasu, a i konwenanse były odmienne. O ile nie uważam, że „Miasto 44” jest wybitne, bo nie pozwala na to słabość głównej osi fabuły, to zdecydowanie jest to film, który należy zobaczyć. Nawet jeśli trzeba przy tym zignorować ménage à trois głównych bohaterów i po prostu zanurzyć się w płynącym z ekranu powstańczym chaosie.
OWL