Życie nie musi upływać tylko w codzienną rutynę. Ta, choć jest potrzebna do zachowania samodyscypliny, musi być przerywana okresami dynamicznymi. Taką lukę doskonale wypełniają podróże, jednak nie liczyłbym na przygodę życia kupując wakacje w trybie all inclusive i tym samym jak miliony innych uczestniczyć w zwykłej konsumpcjonistycznej rozrywce bez pomysłu i pierwiastku przyjemnego kontrolowanego (lub nie do końca) szaleństwa. Na szczęście świat stoi otworem i w kontrze do modernistycznych i często drogich podróży stoją niskobudżetowe eskapady na własną rękę. Taką doskonałą, sprawdzoną przez nas alternatywą jest król przygody AUTOSTOP. Dodaj do tego namiot z karimatą, a codziennie będziesz miał mobilny „hotel z widokiem” za równe zero złoty. A teraz przejdźmy do relacji!

Celem naszych stopowych nacjo-wojaży był wciąż gorący Bałkański kocioł: Chorwacja, Bośnia i Hercegowina, Czarnogóra, a także nieplanowana Albania. Jak to na spontanicznych wypadach bywa, możesz mieć plan, ale lepiej się go sztywno nie trzymaj i daj się ponieść nurtowi przygody.

Przystanek 1: Zadar, Chorwacja. Krótko i treściwie, typowe miasteczko śródziemnomorskie z widocznymi weneckimi wpływami. Po dłuższej przechadzce okazuje się nudne, więc szybko zmieniamy plany i je opuszczamy, by opuścić znaną już nam Chorwację i jak najszybciej przekroczyć Bośniacką granicę. Po drodze zatrzymujemy się na noc w namiocie w uroczym Trogir pod Splitem i o wschodzie słońca wyruszamy na spot. Tu trzeba dodać, że Chorwacja to istny koszmar autostopowiczów, więc zaliczamy falstart. 4 godziny wysiadywania na stacji przy autostradzie, na którą przebijaliśmy się przez spalone słońcem kolczaste krzewy, ale nareszcie zlitowały się nad nami dwie bośniackie Chorwatki i mamy to! Stop prosto do BiH. Tam w małym miasteczku kupujemy przy pomocy miejscowych karty z internetem i łapiemy kolejnego stopa do…

Przystanek 2: Mostar, Bośnia i Hercegowina. Przepiękna miejscowość, której historia jest równie burzliwa, jak spieniona górska rzeka przedzielająca miasto na część muzułmańską i chrześcijańską, które łączy Stary Most, ruiny po wojnie już zdążyły wystygnąć, ale nadal straszą wypalonymi wnętrzami i śladami po kulach na każdym kroku. Samo centrum średniowiecznego miasteczka zapiera dech w piersi. W powietrzu wciąż unosi się napięcie wojny i dawnych konfliktów, gdy w nocnych zaułkach ekipy kibicowskie katolickich bośniackich Chorwatów vs muzułmańskich Boszniaków wyjaśniają sobie dawne zadry. Nad meczetami na wysokiej górze nad miastem górował połyskujący w świetle księżyca i słońca krzyż. Symboliczne. Zostajemy na noc w hostelu skupiającym backpackersów z całej Europy za jakieś jedyne 30 zł. O wschodzie słońca budzi nas śpiew muezzina. Czas wyruszać w drogę. Drugi stop złapany w BiH w jakieś 10 minut prosto do celu. Mówi się, że BiH to raj dla austopowiczów i coraz bardziej się o tym przekonujemy.

Przystanek 3: Sarajewo, Bośnia i Hercegowina. Stary tani hostel w centrum gwarnego miasta z wiecznie palącym peta recepcjonistą, który zachowywał się na widok gości jak rozdrażniony cieć, którego ktoś rozbudził w środku nocy. Wokół poszatkowane kulami budynki, pełno miejsc pamiątkowych po tragicznym oblężeniu Sarajewa. Zwiedzamy muzea i słuchamy mrożących krew w żyłach historii, przyjemnie gubiąc się na muzułmańskim rynku możemy poczuć klimat bliskiego wschodu. Na drugi dzień wczesnym popołudniem wyruszamy dalej w kierunku Czarnogóry. Stajemy na poboczu, nie zdążyliśmy nawet zapisać destynacji na kartonie i już bingo – zatrzymuje się auto. Tego dnia łapiemy łącznie 4 stopy mijając malownicze górskie wioski i kaniony. Oprócz wrażeń wizualnych nieustannych atrakcji stopowania dostarczyli nam weseli bośniaccy Serbowie w rozklekotanym golfie, z turbo-folkiem na skrzeczącym głośniku popijającymi piwko (kierowca również za kołnierz nie wylewał) z niegasnącym papierosem, klepiąc przez okna krowy przechodzące samopas po górskich serpentynach. Bałkan style 100%, brakowało tylko strzałów w powietrze i kawałka „Kałasznikow”.

W końcu przekraczany granicę, gdzie finalnie utknęliśmy na parę godzin. Na szczęście czas umila zimne Ožujsko i sycące cavapcici. Nie poddając się późnym wieczorem łapiemy ostatniego stopa do większego miasta, docieramy nocą i padamy na twarz. Ciężka, ale za to, jak wesoła była to przeprawa.

Przystanek 4: Durmitor i kanion Tary, Czarnogóra. Masyw górski przypominający granicę Mordoru i Gondoru z położonymi w przepastnych dolinach równinami Rohanu, po których galopują stada dzikich koni. Do tego drugi co do wielkości na świecie kanion wijący się pomiędzy szczytami i gęstymi lasami, gdzie odbywają się obozy raftingowe. Miasteczko Zabljak przypomina polskie Zakopane sprzed 20 lat. Nie ma tu wypożyczalni aut, za to pomocny okazał się zagadnięty lokals i za drobną opłata śmigamy autem po słynnym „Durmitor Ring” rozszerzając go o pobliskie kaniony i górskie jeziora. Niesamowite miejsce, dzikie i niezadeptane przez turystów. Tym razem śpimy w aucie przy zniewalającym Czarnym jeziorze, budzą nas promienie słońca, a oczom ukazują się unoszące się gęste mgły nad taflą wody. To się nazywa poranek z widokiem! Jednak już czas ruszać dalej. Ściągamy kurtki i opuszczamy chłodny klimat alpejski zmierzając nad gorący Adriatyk.

Przystanek 5: Kotor, Czarnogóra. Zatoka położona wśród gór z dawnymi weneckimi malowniczymi miasteczkami, której historia związana jest z piractwem, burzliwymi wojnami z Turcją, jak i intrygami rodów kupieckich. Po intensywnym tygodniu pełnym wrażeń i przemieszczania się z miejsca na miejsce jesteśmy wykończeni. Czas naładować baterie spędzając kilka dni wśród błękitnego morza i palącego słońca. Nieubłaganie zbliża się czas powrotu do ojczyzny. Wierząc w swoje autostopowe doświadczenie i szczęście przewidujemy 3 dni na dostanie się do Polski. Powrót do kraju to zawsze wielka loteria. Można złapać tirowca, który w dobę przewiezie Cię prosto na miejsce, a możesz złapać 10 stopów, tułając się przez pięć krajów trzy dni. Jednak to co nas spotkało przerosło wszelkie oczekiwania. Ba! Oczekiwania. Kto, by pomyślał, że taka historia w ogóle ma szansę się wydarzyć.

Po ciężkim dniu bezskutecznego łapania stopa na przeklętym adriatyckim wybrzeżu przypadkowo spotykamy sympatycznego Polaka, który stojąc przy swoim czerwonym cabriolecie za pół bańki proponuje nam podróż pod hasłem One Night in Albania. Oczywiście na swój koszt. Pamiętacie, że właśnie mieliśmy gdzieś łapać stopa do Polski, a jedziemy z wiatrem we włosach wzdłuż czarnogórskiego wybrzeża do Albanii? Okej, niezły zwrot akcji. Myślicie, że to już dużo? To trzymajcie się teraz.

Naszemu nowemu kompanowi nie chciało się wracać do polski autem, chcąc się trochę dłużej pobawić woli wrócić samolotem. Ale znając nasze plany proponuje nam odprowadzenie swojego auta do Polski w komplecie z kartą paliwową. Mimo początkowych obaw, szczypiąc się po rękach z niedowierzania, zgadzamy się na deal. Zawozimy go na samolot do Dubrownika, zbijamy piątkę i jedziemy prosto do Polski, totalnie za darmo, eleganckim cabrio w akompaniamencie dobrej muzyki wzdłuż jednej z najbardziej malowniczych tras w Europie, drogą prowadzącą wybrzeżem całej Dalmacji. On miał „lawetę”, a my jedną z najlepszych przygód życia. Takie historie piszę tylko autostop :)

Ten model podróży ma więcej wspólnego z prawdziwą turystyką, która daje nam głębię integracji z lokalsami, a także wbija w tryb przygody, czegoś nieoczekiwanego, eksploracji świata, gdzie co rusz trafia się w miejsca, których nie znajdziesz w przewodnikach. Każda osoba z którą jechaliśmy miała nam do powiedzenia coś ciekawego o swoim kraju, z czego więcej się wyniosło niż przez zwiedzanie zabytków i podziwiania krajobrazów. W ten sposób poznajemy kraj od środka, mając szeroką perspektywę. Do tego wysiłek fizyczny i logistyczny, nie ma łatwo. Tego wykupiony pakiet all inclusive nigdy nie odda.

Hit the road!