Widoczny wzrost zainteresowania tematem Powstania Warszawskiego znalazł swoje odzwierciedlenie również w polskiej kinematografii. Zbliżająca się premiera mającego szansę stać się kasowym hitem, „Miasta 44” Jana Komasy zdaje się być najlepszym potwierdzeniem tej tezy. Rok ubiegły obfitował w produkcje związane z Powstaniem, a z samych filmów fabularnych wymienić można przynajmniej trzy – „Był sobie dzieciak”, „Baczyński” i oczywiście „Sierpniowe Niebo. 63 dni chwały”.
Premiera „Sierpniowego nieba mnie ominęła, ba, wydaje mi się, że w ogóle przeszła bez większego echa. Recenzje i odbiór publiczności nie należały do przychylnych, ale i powodów ku temu film ten daje niemało. Ostatecznie całość ma pewien posmak niskobudżetowego filmu telewizyjnego, studenckiej etiudy czy czegoś, co można emitować w martwym punkcie ramówki telewizyjnej. Jednak to nie brak funduszy ani efektownych wybuchów był ostatecznie przyczyną klinicznej śmierci tej produkcji. Koszmarny wręcz scenariusz, absurdalne dialogi i drętwe aktorstwo to aż nadto, by z kina wyjść przy akompaniamencie stereofonicznego zgrzytania zębami.
Próbując opisać fabułę zmuszeni jesteśmy ponownie odgrzebać z pamięci bezładną plątaninę walczących ze sobą o uwagę widza wątków fabularnych, z których żaden nie został w pełni zrealizowany, ani nawet nie zbliżył się do wykorzystania drzemiącego w nim potencjału. Narrację podzielono na okres wojny i powstania oraz wydarzenia współczesne, a w każdym obok siebie występują kolejne równolegle rozgrywające się historie. Głównym wątkiem czasu wojny jest miłostka idealistycznej nastoletniej Basi i jej adoratora Stasia, obserwujemy ich losy w konspiracji, podczas tajnych kompletów, a wreszcie w Powstaniu. W teraźniejszości śledzimy perypetie Andrzeja Milskiego, kierownika budowy będącego przeciętnym Janem Kowalskim zmagającym się z kredytami, irytującym szefem, ciężarną żoną i dodatkowo teściową dyszącą na kark w oczekiwaniu na najmniejsze potknięcie. Tym potknięciem, w jego przypadku, są dylematy dotyczące znalezionego na terenie inwestycji szkieletu z biało-czerwoną opaską na ramieniu i w towarzystwie tajemniczej książki. Prócz niego mamy też grono polityków i inwestorów, którzy, przezabawnym w kontekście ostatnich wydarzeń zrządzeniem losu, kręcą grube lody przy restauracyjnym stoliku. Poza tymi najbardziej wyeksponowanymi mamy jeszcze kilka pomniejszych wątków. Podczas powstania są to starcia oddziału powstańczego z Niemcami i RONA oraz rozważania cywili chroniących się w piwnicy jednej z kamienic. Teraźniejszość to także wątek antykwariusza i pojawiającego się w roli niemego obserwatora wydarzeń posuniętego w latach Stasia.
To wcale nie koniec, otóż są jeszcze dwa zupełnie kuriozalne elementy fabuły. W piwnicy, przyglądając się przez odrapane lustro zgromadzonym Polakom, siedzi również żydowski mistyk, profesor Szapiro. Prowadzi on na marginesach „Zaślubin nieba i piekła” Williama Blake’a przepełniony filozoficznymi przemyśleniami dziennik. W scenie podszytej absurdem zdaje się rzucać urok na jednego z SS-mannów, po czym wychodzi z ukrycia i obaj zaczynają przerzucać się cytatami z Goethego. Drugim dziwacznym wątkiem jest pojawienie się na ekranie Wilka i Bilona z Hemp Gru, którzy mają najwyraźniej mają być postaciami, z którymi młodzież będzie mogła się utożsamiać. Niestety, podobnie jak w przypadku pozostałych bohaterów, i oni nie wnoszą nic ciekawego. Ot, snują się chłopaki z kąta w kąt, by czasem pojawić się w kluczowym miejscu i udowodnić, że oni PAMIĘTAJĄ. Co zresztą w jednej ze scen podkreśla sam Wilku w dość komiczny sposób eksponując swój tatuaż. Brak umiejętności aktorskich obu panów również nie pomaga, więc do podsumowania ich kariery filmowej posłużę się bodaj najszerzej znanym cytatem z jednej z ich piosenek – „zamykam wieko i kładę kamień na niego”. Niestety, marne umiejętności aktorskie nie były udziałem jedynie naszych dzielnych „emsi”, którym wtórują nie tylko debiutanci, ale także doświadczeni aktorzy (prawdziwi weterani polskich scen teatralnych i filmowych), ewidentnie mający problem z odegraniem fatalnie napisanych dialogów.
Niesprawiedliwością byłoby jednak stwierdzenie, że „Sierpniowe niebo” nie posiada żadnych walorów. Sceny potyczek z Niemcami, zważywszy na ograniczenia budżetowe, nagrano niezgorzej. Ładnie wkomponowano je w oryginalne taśmy dokumentujące przebieg Powstania (chociaż zastanawiam się czy po tegorocznej premierze „Powstania Warszawskiego” będą jeszcze robiły takie wrażenie). Czołówka filmu zrealizowana przy wykorzystaniu rysunków Roberta Manowskiego jest bardzo plastyczna i wprowadza w odpowiedni nastrój. Muzykę Hemp Gru wykorzystaną w filmie można ocenić jako wybór co najmniej dyskusyjny, ale teledysk do nagranego z Jurasem kawałka „63 dni chwały” wieńczący produkcję został zrealizowany fenomenalnie. Nawet jeśli hip-hop nie należy do czyichś preferowanych stylów muzycznych, to sama krótka historia opowiedziana w klipie chwyta za serce swoją prostą, acz efektowną symboliką i wyrazistym przekazem.
W zasadzie to samo można powiedzieć o „Sierpniowym niebie”, obraz społeczeństwa w nim odmalowali w równie czarno-białych barwach, co wstawki z kronik. Źli inwestorzy, którzy mural poświęcony Powstaniu traktują jako wandalizm, a wnukowi zamiast planszowej gry przybliżającej historię wolą kupić „coś o kosmitach”. Z drugiej strony mamy porządnych młodych ludzi, zagranych tu przez raperów z Hemp Gru, których obowiązkiem jest zachowanie pamięci o bohaterach. Andrzej Milski również wie, co będzie słuszną decyzją. Nie staje przed wyborem moralnym, a raczej bytowym, gdyż sprzeciwienie się szefostwu poskutkuje utratą pracy i kredytu. Wrażenie potęguje scena, w której współczesny Staś odwiedza swoich towarzyszy broni pochowanych pod skromnymi krzyżami, a szeroki plan uświadamia widzowi, że stoją one w niechlubnym towarzystwie ogromnego obelisku poświęconego Bolesławowi Bierutowi.
Produkcja ta wyraźnie jest przepełniona dobrymi chęciami i szacunkiem dla bohaterstwa powstańców. Jednak przejaskrawiając wszystkich bohaterów do tego stopnia i w zestawieniu z kompletnie nieporadnie poprowadzoną historią „Sierpniowe niebo” staje się ciosanym tępym dłutem pomnikiem z zupełnie infantylną inskrypcją na tablicy pamiątkowej. Pomimo całej swojej prostoty przekazu udało się gdzieś zgubić jego bezpośredniość, a więc to, co było mocną stroną kończącego film teledysku. Efekt finalny ociera się czasem o zbrodnię przeciwko sztuce filmowej, a szczerość przekazu zagubiła się w poplątanych wątkach. Chociaż profil odbiorcy został jasno określony, bo użycie hip-hopu i rozpoznawalnych (z takich czy innych powodów) raperów polskiej sceny wyraźnie sugeruje, że film skierowano do młodzieży, to w ostatecznej formie będzie on akceptowalny jedynie dla pasjonatów historii. Z dobrych intencji autorów, by przybliżyć temat młodzieży, został film, który w najlepszym razie jest w stanie trafić do już Powstaniem zainteresowanych.
OWL