Pięć lat po kongresie założycielskim, cztery lata po przegranych z kretesem wyborach do Parlamentu Europejskiego i dwa lata po opuszczeniu Pawła Kukiza, Ruch Narodowy zdecydował się na mobilizację w sprawie budowy partyjnych struktur, a przede wszystkim przedstawił kilka radykalnych postulatów, na czele z wyprowadzeniem Polski z Unii Europejskiej. Używając typowo sportowego żargonu – liderzy narodowców mają bardzo słaby timing.

Przed oceną kongresu Ruchu Narodowego wypadało przede wszystkim sprawdzić, czy widnieje on w ogóle w rejestrze partii politycznych. Dokładnie przed rokiem sporą pożywkę z informacji o jego wyrejestrowaniu mieli nie tylko mityczni „lewacy”, lecz także spora część prawicowych środowisk. Okazuje się jednak, że po tej poważnej wtopie możemy mówić o realnie istniejącym bycie, ponieważ na stronie internetowej Państwowej Komisji Wyborczej, a dokładniej w widniejącym na niej wykazie partii politycznych, narodowcy funkcjonują jako Ruch Narodowy Rzeczypospolitej Polskiej pod numerem ewidencyjnym 371.

Poświęcanie czasu na takie „szczegóły” może się wydać czepianiem na siłę, jednak bardzo dobrze obrazuje kondycję współczesnych środowisk narodowych, a dokładniej ich pozostałości po boomie na Marsz Niepodległości. Jak dobrze może funkcjonować ugrupowanie, które nie jest w stanie utrzymać się nawet w rejestrze partii politycznych? Organizacyjna indolencja narodowców widoczna jest zresztą od samego początku tej inicjatywy. Choć jej powołanie ogłoszono podczas Marszu Niepodległości w 2012 roku, jak pamiętamy jej kongres odbył się dopiero siedem miesięcy później, nie przyciągając już równie wielkiego zainteresowania, które towarzyszyłoby „kuciu żelaza póki gorące”.

Później było jednak jeszcze gorzej. Start w wyborach do Parlamentu Europejskiego przed czterema laty można uznać wręcz za pomyłkę. Narodowcy przystąpili do ówczesnej kampanii pod hasłami, które zaakceptowałby w tamtym czasie nawet Jarosław Gowin i jego Polska Razem, o Prawie i Sprawiedliwości nie wspominając. O starcie RN-u w wyborach samorządowych w tym samym roku trudno nawet cokolwiek napisać – wszak do stawiania pomników „Żołnierzy Wyklętych” nie są potrzebni samorządowcy mieniący się narodowcami, co pokazał przypadek wielu miast, głównie tych rządzonych przez wspomniany PiS.

Prawdziwa katastrofa nadeszła jednak w kolejnym roku. To właśnie wówczas odbyły się wybory prezydenckie, w których RN-owcy postanowili wystawić Mariana Kowalskiego. Można oczywiście twierdzić, że lubelski kulturysta jeszcze wówczas nie był w aż takim stopniu opętany przez (nie)sławnego pastora, ale jednocześnie wyraźnie widoczne było u niego przysłowiowe parcie na szkło. Kowalski lubił więc produkować się w szeroko pojętych mediach, nawet kiedy nie miał niczego (czyli zazwyczaj) ciekawego do powiedzenia. Całe szczęście, że dopiero po wyborach prezydenckich pojawiły się sprawy zmumifikowanego chomika oraz tapety ściennej przedstawiającej książki…

Tak czy inaczej Kowalski nie zdobył nawet zapowiadanego przynajmniej jednego procenta głosów, stając się przy tym rasowym politykiem niedotrzymującym obietnic, ponieważ do dzisiaj w związku ze słabym wynikiem nie wylizał deski klozetowej w najbliższym pociągu. Za wyborczą porażkę (i dwie poprzednie również) nie odpowiedziała także wierchuszka RN-u, która po wyborach prezydenckich zadomowiła się na listach komitetu Pawła Kukiza. To właśnie dzięki muzykowi narodowcy dostali się w końcu do Sejmu, gdzie dość szybko rozsiedli się w wygodnych parlamentarnych fotelach, zaś część z nich chce pozostać w nich na dłużej, zasiadając w przybudówce PiS-u prowadzonej przez ojca premiera Mateusza Morawieckiego.

Narodowcy tym samym nawiązali do „najlepszych” tradycji współczesnego obozu narodowego, a więc po prostu się podzielili. Z RN-u na placu boju pozostał więc sam prezes Robert Winnicki, za którym przed dwoma laty nie poszli pozostali parlamentarni działacze partii. Trzeba przy tym przyznać Winnickiemu, przy całej negatywnej ocenie jego postaci i politykierstwa ostatnich lat, że stara się punktować w Sejmie najgorsze posunięcia rządzących, czyli głównie promowanie przez nich byłych działaczy Unii Wolności oraz szerokie otwarcie granic dla imigrantów. Pojawia się jednak pytanie: dlaczego tak późno?

Jest ono tym bardziej aktualne w kontekście nowych zapowiedzi RN-u. Na wspomnianym kongresie ugrupowanie zapowiedziało, że wraz z innymi podmiotami będzie walczyć o wyjście Polski z Unii Europejskiej, a przede wszystkim o niewpisanie do konstytucji przynależności naszego kraju do unijnych struktur. Ponadto narodowcy zwrócili uwagę na prowadzoną na kolanach politykę zagraniczną rządu wobec Stanów Zjednoczonych i Izraela, problem imigracji, czy też opieranie swojego poparcia przez PiS na nierealizowanych zresztą frazesach patriotycznych i katolickich, pod którymi skrywa się kolejna odsłona Unii Wolności i wszelkich patologii trapiących III Rzeczpospolitą.

Problem polega jednak na tym, że ogólnych patriotycznych i katolickich frazesów w kluczowym dla siebie momencie używał sam RN, licząc najwyraźniej na polityczne poparcie wynikające z samej organizacji Marszu Niepodległości, a także ówczesnej mody na patriotyczne hasła oraz wszechobecną kilka lat temu odzież. Narodowcy nie wykorzystali więc danej im przez Marsz szansy, upodabniając się do PiS-u i poprzez ogólniki nie chcąc do siebie zrazić nikogo z możliwie najszerzej pojętej prawicy. Ten poważny błąd spowodował, że ugrupowanie dopiero od jakichś dwóch lat próbuje ugrać coś na radykalizmie, ale najprawdopodobniej jest już za późno.

Moda na patriotyczne przebrania powoli się wypala, a na pewno nie daje już ona możliwości zaistnienia w poważnej polityce. Potencjalnych wyborców odstraszyła także kłótliwość narodowców, ich niewyraźni liderzy czy też liczne popełnione wolty ideowe i błędy, na czele z nieszczęsnym wykreśleniem z ewidencji partii politycznych. Nie można przy tym nie wspomnieć o trudnych warunkach prowadzenia działalności politycznej w Polsce. Niewielkie zainteresowanie tą sferą ze strony Polaków powoduje, że wszelkie działania należy podejmować bardzo szybko, bo nadarzająca się okazja może minąć wręcz bezpowrotnie, co rozumiał chociażby Kukiz, dość skwapliwie wykorzystujący swoje poparcie z wyborów prezydenckich.

RN-owcy mogą więc w chwili obecnej liczyć na cud, czyli możliwą dekompozycję obozu rządzącego, czy też jego całkowitą kompromitację. Będzie to jednak niezwykle ciężkie, zważywszy na dość ograniczone horyzonty wyborców prawicy, a dokładniej rzecz biorąc ich skłonność do zbytniego ulegania manipulacjom liderów instytucjonalnej prawicy. Wielu wyborców uważa bowiem, że jeśli nie zagłosują na PiS, wówczas do władzy powrócą „komuchy” i „aferzyści”, nawet jeśli prawicowe rządy nie różnią się niczym od swoich liberalno-lewicowych poprzedników. To jednak temat na zupełnie inny tekst…

Tak czy inaczej szansa na budowę autentycznego ruchu nacjonalistycznego minęła bezpowrotnie, przynajmniej na kilka następnych lat. Obieranie tak dalekiej perspektywy w dynamicznie zmieniającym się świecie może być ryzykowne, ale narodowi liderzy od siedmiu boleści przyzwyczaili nas na przestrzeni wielu lat, że naprawienie ich błędów jest syzyfową pracą.

M.