Prezydent Łukaszenka bądź demokratyczna opozycja białoruska – w taki sposób media świadomie lub nieświadomie prezentują „kwestię białoruską”, w pełni popierając i sympatyzując z tą drugą opcją. Nacjonaliści zaś, przyzwyczajeni do medialnych kłamstw, często zaczynają bezrefleksyjnie brać stronę tych „pokrzywdzonych” przez bajkopisarskich działaczy politycznych. W efekcie tego – piękna, inspirująca mitologia, zgodnie z którą Białoruś – mimo wszelkich wad – pozostaje w dzisiejszym świecie ostatnią wysepką prawdziwego świata tradycyjnego, swoistą Utopią, rządzoną przez mądrego i samodzielnego Ojca narodu („Baćkę”). Łukaszenka postrzegany jest jako jeden z ostatnich współczesnych liderów, trzymających się pozycji „trzeciodrogowej”, sprytnie lawirujących między przeszkodami, stawianymi przez światowe mocarstwa. Niezła bajka!
Aż chce mi się płakać – gdzie jest owa piękna, kwitnąca Białoruś? Przecież, przekraczając kilka razy na rok wschodnią miedzę, widzę coś zupełnie innego – mój dom, mimo pięknej fasady, którą widzą ci zachwyceni polscy obserwatorzy, od wewnątrz przypomina kołchozową chatę, gdzie w świetlicy na miejscu tradycyjnych ikon stoi „nieśmiertelny” idol Lenin, a pod ławkami leżą upici do nieprzytomności przedstawiciele lumpenproletariatu. Właśnie taka jest prawdziwa rzeczywistość łukaszenkowskiej Białorusi. Radziecko, ubogo, nieswobodnie. Prawie martwa wieś – rezerwat tradycji ludowej – pijana, w ruinach, będąca zakładnikiem wspieranych przez państwo wiecznie nierentownych kołchozów. Wszechobecna bieda, brak jakiejkolwiek perspektywy.
Trzeba tu przyjechać i zamieszkać (najlepiej w małym miasteczku), wziąć ze sobą tyle pieniędzy, ile zarabia przeciętny Białorusin i na własnej skórze odczuć, jak pulsuje tu życie. Wybrać się na spacer przy starych radzieckich blokach, gdzie przy tanim piwie i fajce zbiera się lokalna młodzież, która od małych lat rośnie ze świadomością małej śrubki w olbrzymim mechanizmie systemowym. Przejść się ulicą Sowiecką, skręcić na Dzierżyńskiego, potem na 17-go Września, pobłąkać się trochę i wyjść wreszcie na centralny w mieście plac Lenina, gdzie pod masywnym monumentem Iljicza zawsze są świeże kwiaty. Wejść do domu, włączyć telewizję i obejrzeć nowy serial o dzielnych NKWDzistach, walczących z bandziorami z Armii Krajowej. Trzeba koniecznie sprawić sobie dziecko, lepiej dwa, żeby najmocniej odczuć „troskę” państwa o swojej przyszłości. Nie, no jeżeli ktoś myśli wyłącznie żołądkiem, znajdzie dla siebie na pewno coś w rozmaitych (chociaż i widocznie obciętych w ostatnich kryzysowych latach) państwowych programach ulgowego kredytowania dla młodych i wielodzietnych rodzin, ale czy z tego wyłącznie powodu powinniśmy bić brawa „ostatniemu dyktatorowi Europy”? Dziecko wyrośnie, pójdzie najpierw do przedszkola, później do szkoły – i rozpocznie się indoktrynacja na całego. Zaczniesz wybijać mu te radzieckie bzdury z głowy (nie pasem – słowem), zamęczysz się biegając na rozmowy z „pedagogicznym” personelem, żądnym „faszystowskiej krwi” (sam miałem takie doświadczenie, kiedy moje dziecko chodziło do białoruskiego przedszkola).
W czasie Drugiej Wojny Światowej też mieliśmy swoich Żołnierzy Wyklętych, którzy z bronią w rękach walczyli za wolną Białoruś aż do drugiej połowy lat ’50-tych. Nawet w niby „suwerennej” i „niepodległej” Białorusi wciąż są wyklęci, wyklęte są również symbole, pod którymi walczyli – biało-czerwono-biała flaga zakazana i zmieniona trochę zmodyfikowaną symboliką radziecką. Chcesz publicznie uczcić pamięć bohaterów? – Przygotuj się do konsekwencji. Lepiej zabrać ze sobą od razu zestaw do kilku dobowego spędzenia czasu za kratami. Bez jakichkolwiek wyjątków. Jak dzielny polski patriota zareagowałby na profanację grobów ofiar masowych komunistycznych represji w Polsce? Pytanie retoryczne. Jak musiałby reagować na coś takiego poza miedzą Polski? Bez wątpienia w taki sam sposób. Jaką zaś musi mieć postawę do władcy, który w swoim własnym kraju dopuszcza do czegoś takiego – ba, nawet rzuca milicję na zdesperowanych obrońców przesyconej krwią niewinnych ziemi (mińskie Kurapaty)?
Chyba nie muszę nikogo przekonywać co do tego, że tylko zdrowy naród – fizycznie i duchowo – ma przyszłość, historia ludzkości nie raz elokwentnie potwierdzała tę tezę. Odwrotnie, naród, pogrążony w nałogach, jest skazany, i przykładów tego również znajdziemy rzeszę. Tani alkohol od lat jest wizytówką polityki wewnętrznej Łukaszenki, częścią wizerunku kraju (kto z nas, goszcząc na Wschodzie, nie przemykał, wracając do domu, przez granicę flaszkę-drugą białoruskiej wódeczki i również tanie papierosy?), zaś obsesją niepopularny na Białorusi hokej, co skutkuje zabudową kraju drogimi w eksploatacji i nierentownymi lodowiskami – korzystanie z nich wymaga dużych inwestycji osobistych, prowadzi do totalnego zaniedbania placówek do uprawy o wiele popularniejszych i finansowo dostępnych dla niebogatego Białorusina, jak piłki nożnej lub chociażby koszykówki. O co więc chodzi – o autentyczne zdrowie narodu lub o posłuszny elektorat i plac zabaw dla wybranej familii na skali narodowej i kosztem owego narodu?
Owszem, pederaści jeszcze nie maszerują naszymi ulicami (chociaż zdarzyło się, że bez żadnego sprzeciwu ze strony obecnej, niby „homofobicznej”, władzy przejechali się przez cały Mińsk udekorowanym tęczowymi szmatami „pedalskim tramwajem”), tolerancja (w owej „zachodniej” wersji, ponieważ w szkołach od małych lat dzieciaków z dumą uczono, że jakaś tam tolerancja od pradawnych lat była cechą charakterystyczną światopoglądu ich przodków) do różnego rodzaju zboczeń nie zagościła jeszcze na stałe w głowach przedstawicieli młodej generacji Białorusinów, rzesze dzikusów z Południa i Wschodu nie terroryzują bezradnej ludności lokalnej. Dodajmy do tego iluzoryczne przekonanie części postronnych obserwatorów w tym, że niby zachowaliśmy dzięki Łukaszence kontrolę państwową nad przemysłem i większymi przedsiębiorstwami, nie daliśmy ich sprywatyzować podstępnym oligarchom rosyjskim. Niby tak, ale jeżeli przyjrzeć się sytuacji nie w pewnym statycznym momencie, lecz w dynamice, w rozwoju, wszystko wraca na swoje miejsca – bo tylko tak może być, kiedy krajem zarządza agresywnie antynarodowa władza. Wszyscy na Białorusi dobrze wiemy, że dla Łukaszenki liczą się nie interesy narodu, ale jego własne, ukorzenione w maniakalnym pragnieniu władzy. Żeby zdobyć ową władzę na skali globalnej, w drugiej połowie lat ‘90-tych, był gotowy do kompletnego połączenia Białorusi z Rosją, żeby tylko móc wziąć udział w rosyjskich wyborach prezydenckich, kiedy w okresie rządów późnego Jelcyna sytuacja za wschodnią miedzą była dla niego jak najbardziej korzystną. No ale przestraszeni oligarchowie wynaleźli Putina i rozpoczęła się zupełnie inna historia.
A więc człowiek, który był gotowy do zdrady jeden raz, na pewno zdradzi przy następnej okazji. I oto, co właśnie mamy. Kiedy Rosja ma już go dość, a układy z Zachodem, wymagającym zbyt dużo, są nie do akceptacji, kiedy dziury w pierwotnie zbudowanej na tanich rosyjskich surowcach – a więc pasożytniczej (właśnie tu kryje się tajemnica białoruskiego „cudu ekonomicznego”!) – gospodarce rozrastają się tak szybko, że są po prostu nie do ogarnięcia, prezydent powinien odnaleźć dla radykalnych zmian wewnętrzne (droga trudna, wymagająca radykalnych reform i kompromisów z lokalnymi przeciwnikami w imię uratowania państwa przed klęską i grożącą, jako skutek, ewentualną utratą niepodległości) lub zewnętrzne (uzależnienie od tego, kto ma pieniądze i kto, przy ukazaniu należytej lojalności, nie będzie zagrażał osobistej władzy w granicach określonego feudum) resursy. Jaką z tych dróg musi wybrać prawdziwy lider Narodu, silny, zdolny przyznać i poprawić swoje błędy? Pierwszą. Jaką zaś wybrano? Tą drugą.
W rezultacie, mamy wszystkie czynniki do tego, aby już w najbliższej przyszłości zostać przyczółkiem dla ekonomicznej i politycznej ekspansji Chin w Europie (mówiono nawet o stworzeniu pod Mińskiem olbrzymiej chińskiej zony industrialnej, w której pracowałoby aż do 500 000 przywiezionych Chińczyków, a w telewizji państwowej promowano mieszane małżeństwa chińsko-białoruskie), lub ekskluzywną zoną odpoczynku dla rozmaitych szejków z Bliskiego Wschodu, żądnych do piękności tanich i dostępnych białoruskich kobiet, pogrążonych w biedzie i gotowych na wszystko, aby utrzymać rodzinę (dzieci i wiecznie pijanego męża, zarabiającego na niby państwowej fabryce skąpe 300-400 dolarów miesięcznie). Na razie, póki kapitał chiński jeszcze tylko przygląda się swojej „ziemi obiecanej” w samym centrum Europy, kluczowe i strategiczne obiekty przemysłu bez szerszego rozgłosu zostały sprzedane lub oddane za długi rosyjskim oligarchom, dla których, a także ich mniej zamożnych lecz wciąż bogatych ziomków na Białorusi, wszystko jest możliwe – nawet budować domy na terenie rezerwatów państwowych, tam, gdzie nigdy nie stanie noga przeciętnego, nieuprzywilejowanego Białorusina. Czy tak musi wyglądać wzorcowe współczesne państwo narodowe? Chyba już nie trzeba nikogo przekonywać.
Czas przyjrzeć się bliżej tzw. demokratycznej opozycji białoruskiej, często pokazywanej jako jedyna alternatywa reżymowi Łukaszenki. Od jej wszechobecności w polskich mediach i nieustannego płaczu o własnych piekielnych mękach (i to siedząc faktycznie na karku polskich podatników, którzy zmuszeni są obficie karmić coraz większą rzeszę politycznych szui i bezwstydnych pasożytów ze Wschodu) chce się wymiotować. Jeżeli policzyć tą całą kupę kasy, która chociażby w ciągu ostatniej dekady została wpompowaną „Europą” w rozmaite programy wsparcia demokracji na Białorusi (tylko na początku 2011 roku zadeklarowano o wydaniu 87 milionów euro, a sama Polska – 40 milionów złotych) i porównać owe wydatki z realnymi wynikami, łatwo wyrobić pogląd, że chyba większe „oddanie” można mieć z podobnych „inwestycji” w którykolwiek z afrykańskich krajów, znanych jako finansowe „czarne dziury”. A więc na co polski podatnik wydaje swoje pieniądze? Na nowe mieszkania i drogie auta dla liderów opozycji „białoruskiej”? Na ich luksusowe wakacje? Na alkohol i narkotyki dla „złotej młodzieży” z programu K. Kalinowskiego, który chyba w grobie się przewraca, patrząc na ową bandę żuli i oszustów, przykrywających się jego – poległego w walce o prawdziwie wolną Białoruś bohatera – imieniem?
Wieloletnia obserwacja tego dewiacyjnego środowiska prowadzi do jedynie słusznej, lecz paradoksalnej diagnozy: ze wszystkich istniejących obecnie białoruskich sił politycznych, opozycja jest najbardziej zainteresowana jak najdłuższym funkcjonowaniem Łukaszenki (i jego ewentualnych następców) na czele państwa, ponieważ on pozwala im – rozpuszczonym i niepotrafiącym w inny sposób zadbać o swoje istnienie – mieć gwarantowane i obfite źródło dochodu. Są patologicznymi nieudacznikami, masochistami, którzy z łatwością konwertują swoje męki – realne i wyimaginowane – w dolary, euro i złote. W samej Białorusi nie mają poparcia, są tylko kukiełkami w rękach zachodnich marionetkarzy, którzy cieszą siebie nadzieją, że pewnego dnia na miejsce obalonego tyrana wprowadzą ową starannie wyhodowaną „piątą kolumnę”, przez którą zaznajamia Białorusinów ze smakiem „prawdziwych wartości europejskich” – pederstii, politycznej poprawności, tolerancji i innych liberalnych „smakołyków”. Nie dziwi więc ciągła obecność unijnej szmaty na rozmaitych akcjach i manifestacjach demoliberałów ze Wschodu (w samej Białorusi jak i poza jej granicami, w czym warszawiacy mieli okazję osobiście nie raz się przekonać), która bez wątpienia profanuje samą istotę białoruskiej (jak zresztą i którejkolwiek innej) idei narodowej. Konsekwentnie, drugim (i chyba ostatnim) po obaleniu Łukaszenki celem politycznym na drodze ku „prawdziwej wolności”, proklamowanym przez opozycję, jest wstąpienie do UE. Komentarz zbędny…
W tym całym medialnym bałaganie – co zresztą nie musi nikogo dziwić – kompletnie bez uwagi pozostaje ta trzecia opcja, czyli Trzecia Droga, prawdziwy nacjonalizm białoruski, którego wyznawcy radykalnie i kategorycznie odrzucają dwa powyżej prezentowane systemy. Jest nas mało, ale jesteśmy. Działamy na ulicach, na stadionach, wśród młodzieży. Nie jest o nas głośno, ale to na razie jest naszym atutem. Wielu naszych poprzedników zniszczyło przedwczesne zjawienie się w przestrzeni publicznej – żeby tam zaistnieć, trzeba być siłą, gotową iść do końca, we krwi i pocie, przez wszystkie kręgi piekła. Na razie przygotowujemy się, selekcjonujemy tych, którzy będą wierni idei aż do samej śmierci, studiujemy doświadczenie tych walczących przed nami, i tych obecnie walczących na innych odcinkach frontu europejskiego. W epoce nieuchronnie zbliżającego się Zmierzchu Zachodu, globalnego Ragnaröku wiemy, że nie damy rady pozostając w odosobnieniu – a więc pozostawiliśmy na uboczu historii swój miasteczkowy szowinizm (niektórzy wciąż z tym walczą, ale wierzę, że im się uda :). Nasza przyszłość – wspólna Europa Ojczyzn, za którą z gotowością ofiarujemy swoje życia. I dlatego szczerze i radykalnie możemy już dziś zadeklarować (zwłaszcza biorąc pod uwagę zbliżające się 11 listopada): Mińsk i Warszawa – wspólna sprawa!