Uważasz, że podatki w Polsce są horrendalnie wysokie, bajeczne koszty pracy nie dają rozwinąć się przedsiębiorcom, a związki zawodowe paraliżują krajową gospodarkę? Jeśli tak, to Rafał Woś ma dla Ciebie złą wiadomość – cierpisz na typową w Polsce „dziecięcą chorobę liberalizmu”.
Rafał Woś od pewnego czasu otrzymuje dziennikarskie nagrody branżowe za swoją publicystykę ekonomiczną, jednak nie przebija się do głównego nurtu debaty publicznej, pracując dla de facto niszowego i specjalistycznego „Dziennika Gazety Prawnej”. Trudno więc ujrzeć go choćby w porannych i popołudniowych programach telewizyjnych stacji informacyjnych, które wolą odgrzewać w nieskończoność znane nam już doskonale kotlety. A więc serwują te same neoliberalne komunały, którymi cały czas raczą nas ekonomiczni celebryci, bez względu na to, czy nazywają się Ryszard Petru, czy też Robert Gwiazdowski.
Tymczasem Woś w swojej „Dziecięcej chorobie liberalizmu” w sposób przystępny (m.in. stąd branżowe wyróżnienia) opisuje argumenty dominujące w polskiej debacie ekonomicznej od czasu tzw. „transformacji ustrojowej” i wdrażane w postaci reform, następnie kontrując je mało znanymi w Polsce teoriami ekonomicznymi, badaniami naukowymi dotyczącymi życia społecznego i gospodarczego, a także rzadko pojawiającymi się statystykami. Uspokajam jednak, iż publikacja w zdecydowanej mniejszości składa się z suchych danych, choć oczywiście Woś używa ich do udowodnienia nam, jak niewiele wspólnego mają one z opowieściami lobby wolnorynkowców i pracodawców. Koszty pracy mamy bowiem jedne z najniższych w państwach OECD, na tle innych państw wydajemy niewiele na środki socjalne, podatki też nie są u nas wysokie i kilkukrotnie były obniżane, natomiast o uzwiązkowieniu nawet szkoda wspominać.
Autor „Dziecięcej choroby liberalizmu” w dziewięciu rozdziałach pisze więc o tym skąd wzięła się nadwiślańska wersja turbokapitalizmu, dlaczego jest wciąż obowiązującym dogmatem, jak naprawdę wypadamy na tle innych państw „rozwiniętych”, a także w jakim kierunku powinniśmy pójść. O ile diagnoza ostatnich 25 lat raczej nie przynosi specjalnie odkrywczych wniosków dla krytyków planu Balcerowicza i jego popleczników, o tyle dużo ciekawsze są przytaczane przez Wosia badania dotyczące określonych zachowań gospodarczych ludzi, a także skutków wprowadzanych reform ekonomicznych. Należy przyznać, że jeśli chodzi o nowe trendy ekonomiczne, lecz również już dawno wdrożone i sprawdzone rozwiązania, jesteśmy daleko w tyle za „cywilizowanym” światem, wciąż zajmując się tym samym zestawem recept na wszelkie bolączki naszej gospodarki. Trudno jednak się dziwić, skoro w Polsce kapitał posiadają przede wszystkim stronnicy Balcerowicza oraz jeszcze bardziej ortodoksyjni wyznawcy wolnego rynku, którzy nie chcą nawet słyszeć o odmiennych poglądach od ich doktrynerskiej wizji.
Zaletą książki Wosia jest również fakt, iż omawiając każde z poruszanych zagadnień, autor nie stawia prostych recept, ale stara się przedstawiać kilka możliwych rozwiązań. Nie ukrywa on zresztą, że jego celem jest wprowadzenie ożywczego fermentu do polskiej debaty ekonomicznej, a w swojej bieżącej publicystyce często odwołuje się do sporu interwencjonisty Keynesa i libertarianina von Hayeka. Obaj ekonomiści właściwie w niczym się ze sobą nie zgadzali, prowadząc jednak ożywioną polemikę, jakże rzadko spotykaną w dzisiejszych czasach, kiedy reprezentanci wszystkich nurtów politycznych okopali się na swoich pozycjach i nie zamierzają od nich odstąpić choćby na milimetr.
„Dziecięca choroba liberalizmu” jest więc tym samym pozycją po którą warto sięgnąć, także z powodu świetnego pióra jej autora. Który poza erudycją i wiedzą jasno pokazuje, że w kwestiach ekonomicznych nie należy kierować się doktrynerstwem.
M.