Film zapowiadany jako kolejna polska superprodukcja, którego przeprowadzoną z wielką pompą premierę transmitowała publiczna telewizja. Ekstatyczne relacje prezenterki zachęcały do odwiedzenia kin, a indagowani aktorzy zachwalali reżyserską pracę Jerzego Hoffmana, fantastyczne ujęcia, nowoczesne technologie użyte przy ich realizacji i wierne oddanie ducha epoki. Opowiadali także o odgrywanych rolach – na marginesie należy dodać, że w podejrzenie niewielu słowach. Atmosfera wokół filmu byłą gęsta niczym bitewny pył i, niestety, wystarczyło wybrać się na seans, aby rozwiała się niczym on przy mocniejszym podmuchu wschodniego wiatru. 1920 Bitwa Warszawska nie jest dobrym filmem. Po prostu. By jednak oddać mu sprawiedliwość – nie jest też bardzo złym, jednak wciąż najlepszym, co można o nim powiedzieć to „nijaki”. Wielkie nazwiska, niemały (przynajmniej jak na polskie warunki) budżet, światowej klasy operator, a wszystko ginie w miałkości historii, miernym scenariuszu i pod wyczuwalną niemal przez cały czas ciężką ręką Jerzego Hoffmana.

Pewną toporność czuć już od pierwszych sekund filmu, gdy wita nas wyjątkowo wymuszona narracja przedstawiająca tło wydarzeń poprzedzających bitwę i okoliczności powstania niezależnego polskiego bytu państwowego. Podobnie pierwsze sceny przybliżające widzowi postać głównego bohatera, Jana Krynickiego (Borys Szyc) pozbawione są jakiejkolwiek subtelności czy wyczucia, a obraz Polski w nich odmalowany jest nieco groteskowy. Dokładnie tego samego określenia użyłbym do przedstawionej w tym samym czasie narzeczonej protagonisty – Oli Raniewskiej – odgrywanej przez Nataszę Urbańską. Po kilkunastu minutach miałem jej serdecznie dość. Całkiem pokaźna część filmu sprawia wrażenie recitalu przerywanego innymi wątkami jedynie przez fanaberię scenarzysty. Piosenki, tańce i dziwne miny – gdybym miał ochotę zobaczyć Urbańską wymachującą nogami, skądinąd zupełnie zgrabnymi, obejrzałbym archiwalne odcinki Tańca z Gwiazdami albo któryś z jej koncertów. W filmie było to po prostu nużące i poza jedną okazją nie wnosiło zupełnie nic do fabuły.

Poważnym problemem tej produkcji jest także jednowymiarowość. Nie tylko postaci, ale absolutnie wszystkiego. Tło historyczne nakreślone we wstępnej narracji nie zostaje później rozwinięte ani o jotę, Polska i jej społeczeństwo to pompatyczna arystokracja i ciemny, irytujący plebs, który najczęściej służy reżyserowi do rozładowania napięcia głupkowatymi komentarzami oraz wyjątkowo pobieżnego, dla większości widzów najpewniej niezauważalnego, ukazania nastrojów społecznych. Robotników widzimy jedynie przy dwóch okazjach – na początku filmu jako brudnych degeneratów trzymających transparent z napisem „ręce precz od Rosji Sowieckiej” i po odezwie Wincentego Witosa, gdy z łopatą na ramieniu wychodzą z fabryki aby zaciągnąć się do armii. Jerzy Hoffman zapowiadał na długo przed premierą, że nie będzie roztrząsał problemów politycznych nękających w tamtym okresie II Rzeczpospolitą, gdyż film okazałby się za długi. Za stosowne uznał jednak umieszczenie w nim mnóstwa zbędnych scen kabaretowych i wręcz całego zupełnie niepotrzebnego i marnie poprowadzonego wątku melodramatycznego, którego osią jest miłość, rozłąka i zjednoczenie Krynickiego z Raniewską. Nota bene, postaci tak płaskich i bez wyrazu, że nawet sami aktorzy nie wiedzieli co z nimi zrobić. Jest to jedna z najgorszych ról Szyca, a o Urbańskiej można powiedzieć głównie to, że zamiast piosenkarki kabaretowej równie dobrze mogła zagrać trupa na pobojowisku. Co gorsza, nawet artyści, którym przytrafiały się role różne, ale kunsztu aktorskiego ciężko im odmówić, tacy jak Olbrychski czy Linda, grali jedną miną. Ciężko bowiem zaangażować się w taki materiał, jakiego dostarczyli scenarzyści – prostacki i pełen prymitywnej dydaktyki, której doskonałym przykładem jest rozmowa między Wieniawą i Piłsudskim toczona podczas przejażdżki konnej po zwycięskiej bitwie. Spomiędzy zastępów marności wybija się zdecydowanie jak zwykle fenomenalny Adam Ferency grający czekistę Bykowskiego, groźnego i komicznego zarazem. Bohaterowie filmu cierpią z powodu braku dostatecznej ekspozycji, widz nie nawiązuje z nimi żadnej więzi i pozostają mu doskonale obojętni, nie mają żadnego tła, nie znamy ich historii, a przemiany jakich doznają są zupełnie niezauważalne. Raniecka tańcząca i śpiewająca na scenie zupełnie nie różni się od Ranieckiej masakrującej czerwonych z gniazda CKM-u.

Przedstawienie stron konfliktu ogranicza się do manichejskiego podziału ról, co w takim filmie zdecydowanie nie jest rzeczą złą, jednak z jakiegoś powodu postanowiono wprowadzić wątek rzekomej zdrady głównego bohatera, co dało z kolei pretekst do mało subtelnej krytyki wojskowego sądownictwa w czasie wojny. Poza tym wszystko jest na swoim miejscu, bolszewicy są prymitywni i okrutni, a Polacy na ogół dobrzy i szlachetni z okazyjną postacią chamskiego i – ponownie – zupełnie jednowymiarowego oficera. Bolszewickie dowództwo przedstawiono jako pewne zwycięstwa, a sam Lenin jest tu dość energicznym przywódcą pochylonym nad mapą „Polszy” i snującym plany „wyzwalania” proletariatu w krajach ościennych.

Szeroko reklamowane 3D sprawia podobne wrażenie jak reszta filmu, jest cokolwiek nijakie. Wprowadza czasem pewną głębię obrazu, ale zdecydowanie najlepiej prezentują się wszelkiego rodzaju szczątki i odłamki oraz dym papierosowy. Niewiele. Udział Sławomira Idziaka również zauważalny jest jedynie w kilku momentach, jednak tam gdzie wyraźnie widać jego rękę efekty są naprawdę fenomenalne. Kilka scen batalistycznych, czy raczej ich fragmentów, stoi na światowym poziomie i nie powstydziliby się ich najwięksi twórcy amerykańskiego kina, a pewne ujęcia zdradzają kto mógł stać za kamerą. Niestety, wychodzą tu także ograniczenia budżetowe, sama Bitwa Warszawska wygląda jak walka o jeden okop, którego załodze nagle z odsieczą przybywa oddział kawalerii. Takie ograniczenie skali najważniejszej sceny filmu to ogromne rozczarowanie i nie pomagają nawet wysiłki fenomenalnego operatora.

1920 Bitwa Warszawska jest kolejnym polskim filmem, który zmarnował swój potencjał, głównie za sprawą scenariusza sprawiającego wrażenie pisanego na kolanie. Nieumiejętnie poprowadzona akcja i historia mogąca być synonimem bylejakości. W zamierzeniu opowieść epicka sprowadzona do melodramatu z wojną w tle. W rezultacie film zupełnie pozbawiony wyrazu i płaski, nawet jeśli w 3D.

OWL