Czy ktoś jeszcze pamięta kandydaturę Małgorzaty Kidawy-Błońskiej? Albo Władysława Kosiniaka-Kamysza jako wicelidera sondaży? Ano właśnie. Kampania przed pierwszą turą wyborów prezydenckich była tak nudna i bezbarwna, że za kilka tygodni będą o niej pamiętać tylko najlepiej opłacani analitycy polityczni. Trudno się zresztą temu dziwić, skoro w praktyce wyboru nie ma żadnego, a kandydaci zajmowali się sprawami dalekimi od ich kompetencji.

Pomyśleć, że jeszcze kilka tygodni temu wszystko byłoby już jasne… Gdyby Prawo i Sprawiedliwość nie ugięło się w sprawie przesunięcia daty wyborów już od miesiąca mielibyśmy nowego-starego prezydenta. Andrzej Duda cieszył się rekordowym poparciem, co było związane z dwoma podstawowymi czynnikami. Po pierwsze, społeczeństwo zawsze w sytuacjach kryzysowych gromadzi się wokół władzy. Po drugie, miał on naprzeciwko siebie wyjątkowo beznadziejnych kandydatów opozycji.

Co prawda prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski nie jest żadnym powiewem świeżości, ale to jego wejście do kampanii wyborczej (wraz ze zniesieniem części restrykcji związanych z koronawirusem) znacząco ją zdynamizowało. Poniekąd największe zasługi ma w tym zakresie obóz rządzący, który zaczął wrzucać tematy światopoglądowe w nadziei, że właśnie w ten sposób osłabi szanse jedynego realnego zagrożenia dla urzędującej głowy państwa. Jak pokazują sondaże taktyka ta nieszczególnie się sprawdziła.

Nie czas jednak na omawianie wyborczej taktyki, zwłaszcza jeśli podobne tematy niekoniecznie należą do kompetencji głowy państwa. Ma ona przecież głównie prawo weta, a tylko naiwni mogą wierzyć, że w najbliższych latach ktoś ruszy prawo dotyczące związków partnerskich czy aborcji. W tych kwestiach najważniejsza jest zresztą walka na polu kultury i wartości społeczeństwa, czego nie załatwią jednak politycy będący przecież jedną z najbardziej znienawidzonych grup społecznych w Polsce.

Dużo bardziej interesujące wydają się być „praktyczne” postulaty kandydatów. I trzeba jasno powiedzieć, że pod tym względem zwłaszcza opozycyjni kandydaci zorganizowali nam swoiste Mistrzostwa Polski w cytowaniu Margaret Thatcher. Jej hasło „There Is No Alternative” jak ulał pasuje do programów wyborczych właściwie wszystkich jakkolwiek liczących się przeciwników obecnej władzy, może za wyjątkiem Roberta Biedronia.

Z Lewicą jednak sprawa jest najśmieszniejsza, bo jak wiadomo nie od dziś ma ona… najbardziej liberalny ekonomicznie elektorat. Na jesieni pokazał to sondaż CBOS-u, natomiast teraz potwierdziło badanie kodziarskiego portalu OKO.press. To własnie wyborcy Lewicy byli największymi zwolennikami leczenia gospodarczych efektów koronawirusa obcięciem świadczeń socjalnych. Kto więc uwierzy, że Biedroń mógłby podważyć neoliberalny porządek? Zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że do Parlamentu Europejskiego dostał się w ubiegłym roku pod typowo neoliberalnymi hasłami.

Gdy Biedroń przez przerzucenie się na program Partii Razem tracił i tak niezbyt wysokie poparcie, Trzaskowski z innymi kandydatami nie kryli się ze swoimi niejednokrotnie turboliberalnymi poglądami. Co prawda tylko polityk Platformy wprost zacytował wspomnianą już byłą brytyjską premier, ale programy Kosiniaka-Kamysza czy tym bardziej Krzysztofa Bosaka wprost nawiązywały do najbardziej niechlubnych tradycji anglosaskiego liberalizmu.

Dobrowolne składki na ubezpieczenia społeczne, antypodatkowy populizm, uelastycznienie prawa pracy, komercjalizacja usług publicznych czy nawet kosmiczny pomysł zakazu uchwalania budżetu z deficytem – to już nie są postulaty polityków ukrywane w kampanii i realizowane dopiero po jej zakończeniu, lecz oficjalny dyskurs postaci cieszących się zdecydowanie większym poparciem niż Janusz Korwin-Mikke za swoich najlepszych lat.

Gdzie w tym spektrum plasuje się urzędujący prezydent? Nie oszukujmy się, PiS jest taką samą partią władzy jak wszystkie inne. Jak już wspominaliśmy na tych łamach, partia Jarosława Kaczyńskiego wraz ze swoim prezydentem nie zakwestionowała dotychczasowego systemu ekonomicznego, jedynie dokonując pewnej korekty. Niekiedy można wręcz dojść do wniosku, że programy pokroju 500 plus służą tak naprawdę sfinansowaniu obywatelom usług na wolnym rynku, za które dotychczas odpowiadało państwo. Program głowy państwa ograniczający się jedynie do zapowiedzi utrzymania dotychczasowych „zdobyczy” nie napawa optymizmem.

Zupełnie beznadziejna kampania pokazała, że w Polsce jesteśmy skazani przede wszystkim na thatcherystowski neoliberalizm, który dla niektórych wciąż jest nawet wyrazem „antysystemowości”.

M.